Kora brzozowa i motyle

Poemat prozą – walizka. Lipiec, sierpień 1941

Jan Palka, Tajga

Tajga. Wspaniała, bezkrańcowa, potężna. Cieniem swych cedrów i brzóz przypominasz mi tajgo nasz las, ten sam, w jakim bawiłem się dzieckiem, las napełniony słońcem i świergotem ptaków, zapachem polskiej trawy i polskiego powietrza. Tu wszystko inne. I słońce świeci jakoś inaczej, raczej na złość paląc podniebienie i język. Tu ptaki nie świergocą, mało ich, bo tajga to w zimie śmierć biała, nie wykarmi ich, i powietrze też inne, pełne komarów i muszek, które biednym wygnańcom żyć nie dają. Leżałem nieraz pod grubym cedrem i płakałem, skarżyłem się temu olbrzymowi tysiącletniemu, ze swej doli tułaczej, czarnej. Pytałem tajgi: cóżem ci zawinił, że wciągnęłaś nas konarami swych brzóz i smreków, swymi mackami topielisk i trzęsawisk, wciągnęłaś nas, a wejście skrzętnie zamknęłaś. Mimo grozy, podobasz mi się, tajgo. Jesteś straszna, bezlitosna w swym ogromie, odpowiedz na pytanie, tajgo. Szumem swych drzew i szumem paproci odpowiadała tajga, że taki jej los, że takie jej przeznaczenie. Widząc nasz ból i tęsknotę, chciała się pojednać z nami, chciała nas pocieszyć.

Otwierały się ostępy nietknięte stopą ludzką. Purpurowe krzaki malin uśmiechały się zalotnie i pojednawczo dojrzałymi owocami. Grzyby same prosiły się o zerwanie. Ból i gorycz chciała tajga złagodzić tym, co miała najlepsze i najsłodsze. Przepraszała nas niejako, prosiła o przebaczenie. I niejeden z nas, gdy tracił już wiarę w jutro, biegł w dzikie chaszcze, by tam swój ból i rozpacz tajdze opowiedzieć. Tajga słuchała chętnie, uczyła się polskiej mowy, echem przekształcając wyrazy. Tajga nas rozumiała. Tyle skarg i łez pochłonęła, że znała je na pamięć. Znękanego i wygłodzonego tułacza przytulała do swego miękkiego łona, i drzewa wszystkie grały mu, i pięknie robiło się na świecie. Nędzarz zapominał o dniu dzisiejszym, wpadał w sen, śnił o dniu wczorajszym, śnił o jutrze, o wolności. Tajga go rozumiała.

Milkły drzewa i ptaki. Cicho robiło się tajdze, nawet trawy przestawały gadulić, by nie przerwać snu tułacza. A tułacz tymczasem śnił i śnił … .

Bywało nieraz, tajga zgniewała się, burzyła i grzmiała. Biada wówczas człowiekowi, padał zgruchotany zeschłymi rękami drzew, potężnymi konarami. Skały obrywały się i waliły ze świstem w przepaść. Suche drzewa waliły się z łoskotem, tamując drogi i ścieżki.

Straszno było wtedy w tajdze. Wyglądało, jakby tajga była zła. Drzewa odpychały swym świstem niesamowitym, nie było schronienia. Strumyki wylewały, ruszając nawet niedźwiedzia z wygodnych leż. Tajga szalała. Być może za to, że tyle przekleństw spadało na jej sędziwą głowę, tyle narzekań i płaczu. Bezsilna i bezrucha waliła gromami drzew i skał, i biada było wtedy człowiekowi. Uciekał, krył się on jak najdalej od niej, wściekłej i rozszalałej. Gdy słonko wychodziło zza chmur, tajga uspokajała się, cichła, pomrukując od czasu do czasu. Spływające strugi deszczu unosiły ostatnie wspomnienie zła i gniewu dalej i dalej, by przepaść w oddali. Tajga rozpogadzała czoło, słońce poczynało świecić jak dawniej, ptaszki – grać. Człowiek szedł po takiej tajdze odrodzony. Czuł, że taka burza przyjdzie i wyzwoli go z niewoli. Tajga przeglądała się w pozostałej kropelce deszczu, śmiała się i była wesoła jak zwykle, nawet piękniejsza i świeższa, dodawała mu otuchy. Zdawała się mówić przechodzącemu człowiekowi: uśmiechnij się i patrz z ufnością w jutro! Tajgo! Domie mej długiej niewoli, pozostaniesz mi długo w pamięci!